Razu pewnego, w zamierzchłych czasach, trzeźwym będąc całkowicie - bo jakże inaczej - człek miał chęć nieco owoców zjeść. Dzikie to owoce były. Narwał ich parę garści i jął je jeść, a że ciepło było, zdrzemnął się nieco. Spał, spał, niewiele mu się śniło, bo niewiele o świecie wiedział i lekką miał głowę.
Skowyt jakowyś (lub sen to może) zbudził go. Zaczerpnął garścią po zerwane owoce i jadł, jadł, jadł. I im więcej jadł, tym weselej mu było. Jadł więcej i więcej, by radości sobie przysporzyć. Wstał. Wydawało mu się, że wstał, bo ledwie wstał, już leżał. Nie rozumiał: leży, a świat tańczy, niebo kręci się wokół niego. Co jest? Co się dzieje? Czyja wina to?
Ochłonąl był nieco i do siebie - zataczając się - poszedł. Przywitanie wśród swoich z początku przyjemne nie było. Ale on - niewiele myśląc - radością swą i jej materialna przyczyną z innymi dzielić się zaczął. Wesołość ogólna nastała.
Nazajutrz głowa ludzkości cięższą była. I raczej nie wiedzy była to WINA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz